Dzień 3 w Portugalii od rana niepokojąco się chmurzy, a mamy w planach z Janem wiekopomną wyprawę Tojotką na północ do Tomar. Śniadanko ekspresowe, narada co do strategii dnia, plany, przewodniki i aparat do plecaka, kurtki na siebie i wyskakujemy przed kwaterę do mocno zroszonego mgłą od rzeki pojazdu. Odpalenie i po chwili zanurzamy się w poranne korki Lizbony. Humory dopisują, tym bardziej, że dzisiejsza wyprawa jest niezrealizowanym projektem z roku ubiegłego. Wyskoczywszy z zatłoczonej o poranku Lizbony, kasujemy się przy wjeździe na autostradę A1 i niezłym tempem grzejemy na północ tego pięknego kraju. Droga wiedzie wśród wzgórz, rzeka Tag towarzyszy nam przez dłuższy czas po prawej stronie. 100 kilometrów mija jak z bicza trzasł, na wysokości Torres Novas skręcamy w prawo i przeskakujemy w drogę ekspresową A 23, a następnie w IC 3 oraz IC 9, którą docieramy do osławionego Tomar. 2 godziny jazdy i jesteśmy na miejscu, a plany dotyczące powyższego rozwijaliśmy rok cały. W Tomar cokolwiek pochmurno, ale nie deszczowo, generalnie wszystko przed nami. Nad miastem założonym w 1157 roku przez Gualdima Paisa, pierwszego wielkiego mistrza zakonu templariuszy w Portugalii, góruje XII-wieczny zamek mieszczący Convento de Cristo. Zwiedzamy sprawnie to urocze miasto, zajrzawszy do gotyckiego kościoła Sao Joao Baptysta na Praca da Republica. Rezygnujemy z bardziej wnikliwego obejścia pięknego Tomar, bo czas nagli, a i pogoda robi się nieciekawa. Powrót do Tojotki i po chwili wdrapujemy się stromymi drogami, przez sąsiednie miasteczko, w kierunku wzgórza klasztornego. Podjazd od nietypowej strony dla Jana, bo bywając tu wcześniej podjeżdżał cokolwiek inaczej, ale cóż roboty konserwatorsko-budowlane, zresztą wyraźnie przerwane na dłużej. Wiele nie dumając podążamy w kierunku bramy głównej, przez ogromny dziedziniec porośnięty cudownymi krzewami i drzewkami pomarańczowym, docieramy do klasztornej recepcji, obejrzawszy wcześniej to i owo z zewnątrz. Bileciki po 6 Euro, ale warte tego co nas czeka i co nas spotkało wewnątrz. Cóż, jedna wielka uczta dla ducha, ale i pozostałych receptorów. W gigantycznym, wielowiekowym obiekcie byliśmy zupełnie sami, jeśli nie liczyć dyskretnej ochrony obiektu.
Convento de Cristo to klasztor założony w 1162 roku przez wielkiego mistrza templariuszy. Za czasów Henryka Żeglarza mistrza zakonu od 1418 roku, wybudowano liczne krużganki, których jest tu od groma, dokładnie 5, a może więcej.
Najważniejszą budowlą klasztoru jest wspaniała XII-wieczna Charola – oratorium templariuszy zwane też Rotundą. Warte wskazania są niezwykłe manuelińskie dekoracje, chociaż na żywo jakieś powleczone żółtymi mchami, a może czymś innym, w końcu wielowiekowe mury żyją własnym życiem – taka prawda. Obleciawszy co się da i strzeliwszy sobie super fotki w poszczególnych wnętrzach czy na innych krużgankach, przysiedliśmy na koniec w jednym z odrestaurowanych wnętrz (podobno biblioteka zakonników) i machnęliśmy sobie jak najbardziej współczesną kawusię i herbatkę w co najmniej dziwnym szklanym pucharku. A co tam. W końcu wyrzuciło nas na zewnątrz i trochę skropiło jakimś kapuśniaczkiem, także musieliśmy szybko schronić się w Tojotce. W obliczu opuszczenia boskiego Tomar, opuściłem Jana na jakieś 20 minut i urwałem się w okolice klasztoru na fotograficzne łowy, także kilka dorodnych drzew pomarańczowych pozbawiłem ich owoców wyłącznie na zdjęciach, a i malownicze mury były łasym obiektem obiektywu polskiego turysty.
No cóż trzeba dalej w drogę, a deszcz coraz większy, a droga przed nami bezkresna i emocjonująca!