W dniu dzisiejszym opóźniłem radykalnie wyjście z miejsca zakwaterowania na łowy opcjonalne wizualno-emocjonalne, rasowego turysty. Szykowałem strategię działania na dzień bieżący. Integrowałem się z obojgiem wspaniałych gospodarzy, jak również masowałem kończyny po szaleństwach dnia poprzedniego. Klarowała się również pogoda, z pełnego zachmurzenia w kierunku radykalnego rozjaśnienia, przy temperaturze 18 stopni, z nadzieją na więcej. Tak dumając, jak wkroczyć w rzeczywistość wtorkową, postanowiłem, przy aprobacie gospodarza udać się na miejscową pocztę, co wcale nie jest proste, bo ich po prostu cokolwiek brak. Oczywiście, jak się wie to się ma, tak orzekł Jan i powiózł mnie do najbliższego correios czyli urzędu pocztowego, gdzie zakupiłem stosowną liczbę pocztówek i właściwe znaczki w celu wiadomym, czyli kolekcjonerskim. Niewątpliwą inspiracją do działania, była całkiem sympatyczna prośba mojego dyrektora o przysłanie odkrywki z Lizbony, słowem mówiąc nie odmawia się (własnemu Dyrektorowi, a i przyjemność znaczna w odkrywaniu nowych horyzontów na obczyźnie). Póki co, jeszcze nie wysłałem.
AD REM. Koło południa zajarzyłem, że czas ruszać, w końcu urlop leci (co prawda od Mikołaja). Tradycyjnie linią tramwajową 15 E, przemieściłem się po znanej trasie na wysokość Praca do Comercio (ten z pomnikiem konnym), tam z kolei nowo odkrywanymi ulicami: Rua da Alfandega, Rua do Cais de Santarem, R. de Sao Pedro oraz R. de Sao Joao da Praca dotarłem do planowanego obiektu na dzisiaj czyli katedry Se (widocznej z różnych części miasta). Wszedłem do mrocznego wnętrza z rozświetlonej ulicy i poddałem się nastrojowi. Sam w całej świątyni, jeśli nie liczyć obsługi przy wejściu, zanurzyłem się w rozmyślaniach i kontemplacji. Katedrę wzniesiono wkrótce po wyzwoleniu Lizbony z rąk Arabów przez Alfonsa I Zdobywcę (tego z zamku) w 1147 roku. Niestety Katedra, tak jak większość obiektów ucierpiała wskutek strasznego trzęsienia ziemi w 1755 roku i była kilkakrotnie odbudowywana. Wewnątrz warto obejrzeć gotycką kaplicę, żelazną kratę z XIII wieku, skarbiec, chrzcielnicę św. Antoniego i krużganek. Zakończywszy etap oglądu świątyni i krótkich uniesień duchowych, ewakuowałem się na zewnątrz i jak słup soli przestałem ok. 40 minut, monitorując otoczenie świątyni, scenki rodzajowe z turystami z całego świata, przejeżdżające pod górę zabytkowe tramwaje z przystanku przy katedrze oraz czekając na właściwe słońce gwoli korzystnych ujęć fotograficznych. Korzystając z okazji, zatoczyłem krąg po Alfamie – podobno dzielnicy artystów, słowo daję nie spotkałem żadnego, możliwe, że to podpucha, albo że ujawniają się sporadycznie. Po drodze zaliczyłem kolejny kościół czyli Santo Antonio, a to jeszcze nie wszystkie, zważywszy na fakt, że ma to być Dzień Kościelnych peregrynacji. Przeciąwszy całą Baixa, w dół i w górę, postanowiłem dostać się, zgodnie z podpowiedzią i życzeniem mojej młodszej córki Julii (wybitnego światowego podróżnika, ze wskazaniem na Azję) do Igreja do Carmo, czyli XIV – wiecznego kościoła klasztornego, w którym w 1755 roku zawalił się dach, zabijając zgromadzonych w środku wiernych, i tak pozostał nie odbudowany do dziś (obecnie mieści się tu Muzeum Archeologiczne). Tu na skwerze Largo do Carmo, w blasku i cieple grzejącego słońca, przy zabytkowej studni, obserwowałem w ciszy i spokoju relikty minionych wieków, nieliczne pary turystów (śladowe) i siedzibę Gwardii Republikańskiej z zastygniętym w pozie spoczni – gwardzistą. Po należnym odpoczynku ruszyłem dalej, przemierzając dziesiątki spadzistych uliczek Dzielnicy Chiado, z wiszącym praniem, starszymi osobami w zastygniętych pozach, parkującymi po całej szerokości pojazdami, wygrzewającymi się kotami i psami itd. itd.
Nie dając za wygraną, zanurzyłem się w kolejną najstarszą Dzielnicę – Bairro Alto, gdzie sytuacja była podobna w kolorycie życia codziennego, a dekapitalizacja obiektów mieszkalnych jeszcze większa. Chociaż zauważa się działania zmierzające do rewitalizacji poszczególnych obiektów, ale są to przypadki jednostkowe – no cóż kryzys. I tak peregrynując po kolejnych kościołach i dziesiątkach, jakże malowniczych, acz omszałych uliczek, wyszedłem na ruchliwą Calcada do Combro, gdzie schroniłem się przed przygrzewającym słońcem w cudownej świątyni – Santa Catarina, co skłoniło mnie natychmiast do wspomnienia mojej małżonki i Lizbońskiej gospodyni, ot tak, takie sympatyczne skojarzenie. W głębi mrocznej, wydawałoby się, niezwykle bogatej wnętrzem świątyni, zagłębiłem się w modlitwie i refleksji nad marnością własnego żywota. Po opuszczeniu tego kościoła, wróciłem do rzeczywistości i potrzeby działania w sąsiednim kolejnym kościele – Sao Paulo. Na tym obiekcie postanowiłem wątek sakralny zakończyć tego dnia, tym bardziej, że pora była już późna, a droga daleka. W celu uzyskania drobnych na tramwaj, mając banknoty (problem z pozoru trudny do rozwiązania), zakupiłem na Praca da Figueira kasztany jadalne na gorąco za całe 2 Euro, po czym je po chwili upłynniłem out, ale 8 Euro miałem w drobnych (w swej przemyślności rozważałem i inne opcje – zakup pocztówki czy biletu do metra za 0.90 C.). Generalnie postanowiłem zakończyć tak udany dzień, mimo, że kilka opcji jeszcze mnie nęciło, ale cóż tam, tym bardziej, że podjechał gościnny tiko tiko elektryko nr 15 E – postój zerowy na powyższym placu. O jak dobrze usiąść i powierzyć swój los w ręce lizbońskiego motorniczego.
Do domu, na kwaterę, a tam pewnie znów czeka rybka z całymi ziemniaczkami, obym się nie zawiódł, bo pewnie będzie i białe winko.
Za 50 min. sprawdzam.
PS. Oby gospodarz nie wymyślił kolejnej, wieczornej wyprawy, chociaż gdyby, to ja jestem gotów, ma kolega pomysły.
Hej.
Jar.