Dzień powrotu nadszedł. Gospodarze wybyli gdzieś w głąb Portugalii, podobno na północ, także z dostaniem się na lotnisko muszę sobie radzić sam, a torba podróżna ciężka jak diabli. Mam szczery zamiar dostać się na lotnisko komunikacją miejską, czyli niezawodną 15-tką i następnie autobusem 745 na aeroporto z Praca do Comercio. Niestety wspomnianej torby prawie nie da się ruszyć z miejsca, dobra własne, liczne prezenty, kamienie i muszle z plaż, skorupy ozdobne z Sintry i inne szklane niezbędniki. Korzystam z okazji i za sprawą znajomego Polaka zamawiamy taryfę, która zjawia się po chwili z korporacji jedynej jaka tu istnieje. Starszy Pan wiezie mnie w blasku lizbońskiego słońca na lotnisko znajdujące się po drugiej stronie miasta – szerokie arterie, zjazdy, rozjazdy, kilometry wspaniałych jezdni, ale korki to też tu codzienność. Lotnisko, kierowca wyjmuje bagaże i wypisuje stosowną fakturę na całe 11,5 euro, żegnamy się i do hali terminalu mocno przed czasem podążam. Tocząc potężną torbę nachodzi mnie bystra refleksja, że niezłą kurtkę ocieplaną Nike zostawiłem na tylnym siedzeniu taryfy – niech się pożywią, ale właściwie dlaczego? Wykonuję kilka telefonów z lotniska, maszyna ruszyła, walka o kurtkę będzie długa i ciężka (mam fakturkę).
Odprawiam się 3 godziny przed odlotem i zwiedzam cały terminal dogłębnie, już bez super torby, którą mimo jej strasznej wagi, jakoś łyknęli. W poczekalni mojego „gejtu” 16 do Warszawy sporo oczekujących, w tym jakaś grupa polskich sportowców lub innych działaczy – znajomych nie widzę. Puszczają do rękawa, w którym zatrzymują nagle nas na 15 minut. Gorąco jak w akwarium, słońce bije przez szklany tubus. Na pokładzie zupełnie inne powietrze, ach jaka ulga doświadczyć rozkosznego chłodu. Siedzimy i myślimy, że polecimy, nic bardziej mylnego. Mija godzina od czasu rozkładowego odlotu, a po pokładzie maszyny biegają co raz jacyś serwisanci z latareczkami, głównie przesiadując w kabinie pilotów. Patrzymy i czekamy, nawet wodę do popicia od stewarda zaliczamy, a kapitan wygłasza co pewien czas jakieś uspokajające komunikaty. W końcu startujemy i wzbijamy się w powietrze na 11 tys. metrów. Biorę się za filmik na laptopie, przygotowany wcześnie, oglądanie którego przerywa podany obiadzik – całkiem niezły. Najedzony, wychwytuję za mną jakieś znajome głosy, które skłaniają mnie do podjęcia działań zaczepno-towarzyskich. Pochylam się nad zajętymi rozmową 3-ma znajomymi dziewczynami, posługującymi się mową ojczystą, podejmuję sympatyczny dyskurs.
Panie znajome i sympatyczne, ale nie do końca kojarzę skąd mam przyjemność. Podejrzewam, że reprezentują przemysł turystyczny lub występują w telewizorku, w jakimś ambitnym serialu, jedna z pań jest nawet podejrzewana o udział w sesji fotograficznej do okładki „Vogue”.
Może tak, może nie, generalnie nie dochodzę szczegółów, bo atmosfera jest więcej niż sympatyczna, a nigdy więcej się pewnie nie spotkamy, jak to w znajomościach pokładowych bywa.
Lądujemy bez zakłóceń bliżej północy, lotnisko F. Chopina w Warszawie sprawia wrażenie raju, tylko w rękawie podejrzanie chłodno, a to -20 oC na zewnątrz daje znać o sobie. Kurtka została w Lizbonie, ja w służbowej, sztruksowej, wytartej marynareczce, no cóż będzie dobrze, w końcu jestem na ojczystej ziemi i ktoś się mną zaopiekuje.
PS. Życie ratuje mi przed zamarźnięciem znajoma z pokładu, spojrzawszy na mnie z troską, zdecydowanie zabiera mnie ze sobą i odstawia całego, nieco skruszałego na Górny Mokotów. Dzięki wielkie!
I to by było wszystko, acha, torbę wciągamy na II piętro w 2 osoby bez szczególnych strat w szkle i ceramice, najlepiej przetrwały wiekowe kamienie z „Portinho” na „Cabo de Espichel”
Hej!